Karol Nawrocki został prezydentem i – o zgrozo! – nie przybył do Pałacu z broszurą „Fit for 55”, tylko z egzemplarzem Konstytucji i kilkoma ostrymi pytaniami do Brukseli. Pytania są bolesne: kto pozwolił eurokratkom z Rue de la Loi decydować, czym mamy grzać zimą? Dlaczego emisja CO₂ z niemieckiej turbiny gazowej ma zapach rozwoju, a z polskiego komina – zapach nacjonalizmu? I czy naprawdę „zielona transformacja” musi wyglądać jak plan Moskwy – tylko z logiem UE i bez cyrylicy?
Nawrocki mówi: dość hipokryzji. Nie po to przez dekady wychodziliśmy z cienia Imperium Zła, by dziś klękać przed energetycznym dogmatyzmem z Berlina i Brukseli. I choć ministerialne salony w Warszawie wciąż nieśmiało dyskutują, co wolno, a czego nie wolno mówić o ETS, Nawrocki już w kampanii wyjął zielone papiery i zapalił nimi ognisko wolności. A potem dorzucił do niego unijną mapę „sprawiedliwej transformacji” – tej samej, która zlikwidowała polskie kopalnie, ale zostawiła niemieckie.
Bo prezydent Nawrocki to nie urzędnik ds. podpisywania wszystkiego, co się ładnie nazywa „pakietem europejskim”. To człowiek, który rozumie, że energetyka to nie broszura, tylko broń. A Polska ma ją trzymać w ręku, nie oddawać do przechowania w Brukseli. On nie pyta „czy wypada”, tylko mówi: „zrobimy to po naszemu”. Czyli: atom – tak, ale z USA. Węgiel – nasz, nie z Kolumbii. Gaz – most do niezależności, nie lina do zawiązania wokół szyi.
Ktoś powie: ale przecież rząd też nie lubi Zielonego Ładu! Owszem, nie lubi – ale tak jak szef w korporacji nie lubi konferencji: narzeka, ale przychodzi. Nawrocki nie przychodzi. On zamierza rozwalić klimatyczny stolik, przy którym Polska zawsze siedzi najbliżej wyjścia awaryjnego i płaci rachunek za wszystkich.
I nie chodzi tu o „izolację od Europy”. Przeciwnie – chodzi o nową Europę. Prezydent Nawrocki nie mówi o „Europie” w wersji wyprodukowanej w Berlinie. Mówi o Europie Środkowo-Wschodniej – realnej, trzeźwej, zmęczonej protekcjonalizmem Zachodu, znającej cenę gazu, wojny i poddaństwa. Format Trójmorza, który dla niektórych polityków jest ładną nazwą na folder z grantami, dla Nawrockiego to pole bitwy o geopolityczną podmiotowość regionu. Tu nie chodzi o zdjęcia z prezydentem Rumunii – tu chodzi o rurociągi, porty, elektrownie atomowe, wspólne veto wobec idiotyzmów zza Odry i zachodnich iluzji o „solidarności europejskiej”, która działa tylko wtedy, gdy płacą inni.
I oto różnica. Rząd w Warszawie wciąż bawi się w domykanie „kompromisów europejskich”, które polegają na tym, że Polska płaci, ale może się uśmiechnąć. Prezydent Nawrocki nie zamierza się uśmiechać. On przypomina: Polska to państwo – nie land, nie firma zależna, nie klient klimatycznego banku kar i nagród. A jeśli ktoś się z tym źle czuje, to może czas na urlop – najlepiej bez klimatyzacji.
Sojusze? Jasne – ale realne. Z kimś, kto ma technologię i nie moralizuje przy każdym uścisku dłoni. Z USA, które proponują współpracę w atomie, infrastrukturalne inwestycje i partnerstwo bez kolonialnej protekcji. To nie przypadek, że Nawrocki patrzy na Biały Dom, a nie na domki w Strasburgu. Tam są decyzje – nie dokumenty.
Zadania przed nim są jasne: zatrzymać dyktat klimatycznego kolektywizmu, uruchomić realne partnerstwa w regionie, przywrócić energetyce pragmatyczną twarz i – co najtrudniejsze – pokazać, że można być prezydentem, który nie pyta o zgodę, tylko buduje zgodę – wokół polskiego interesu.
I tak, Nawrocki nie przyszedł, by gładko współpracować z rządem. Przyszedł, by im przypomnieć, że Pałac Prezydencki to nie korespondencyjne biuro Rady Ministrów, tylko instytucja, która ma prawo powiedzieć: „nie tędy droga, panowie”. Polska nie potrzebuje dziś więcej „kompromisów europejskich”. Polska potrzebuje światła. I prezydent właśnie przełącza zasilanie – z Berlina na Trójmorze.